Aucanquilcha cz. III
artykuł czytany
2157
razy
Część III: San Pedro de Atacama - El Tatio - Chiu Chiu - Ascotan
Po szalonym zjeździe do San Pedro postanowiłem w nieco spokojniejszej atmosferze zwiedzić okolicę. Na pustynię Atacama przyciągnęły mnie w dużej mierze zdjęcia Doliny Księżycowej. Chciałem zobaczyć ją na własne oczy. A jest z pewnością warta obejrzenia. Nierzeczywiste widoki, wytwory z soli i piachu faktycznie przypominają miejscami zdjęcia z Księżyca. Mimo że jest to jedna z głównych atrakcji turystycznych, spotkałem tam zaledwie kilka osób. Dzięki temu mogłem do woli, w ciszy i spokoju, zachwycać się tym nieziemskim krajobrazem.
Kolejne dni to wyprawa do Gejzerów El Tatio. Czułem się jak weteran po raz kolejny idący na wojnę. Na wojnę, w której się nie bierze jeńców. Spodziewałem się bardzo trudnych warunków. Na mapach ten odcinek był zaznaczony jako droga ostatniej kategorii, co w chilijskiej nomenklaturze mogło oznaczać równie dobrze brak drogi. A wszystko to na wysokości dochodzącej do 4500 metrów.
Już pierwsze kilometry ujawniły brutalną prawdę. Asfaltowe podjazdy są niczym przy szutrowych. Szutrowych? To niezbyt fortunne określenie dla dowolnej kombinacji piachu tarki, kamieni i żwiru. Dodatkowo duże nachylenia zmuszały często do pchania roweru. Nogi z trudem znajdowały podparcie, oddechu starczało jedynie na kilka chwil. Musiałem wyglądać jak skazaniec. Jak nigdy zatrzymywały się przy mnie nieliczne samochody, częstowano mnie zimną wodą i owocami. Widziałem niedowierzanie w oczach ludzi dowiadujących się dokąd zmierzam. Przyznam, że ja sam nie wiedziałem na co się porywam. Tego dnia pokonałem niecałe 30 kilometrów. Nocleg na wysokości 3800 m i dalej w drogę. Przydała się herbata z liści koki, podobno poprawia przyswajanie tlenu przez organizm. A może to jedynie autosugestia. Ważne, że działało: Najmniejszych kłopotów z wysokością.
Dookoła piękna sceneria jak z westernów, wysokie kaktusy, jałowa ziemia a czasami piękne widoki. Szkoda tylko, że szybko przysłoniły je chmury. Zaraz potem zaczęło padać. Deszcz, śnieg, deszcz ze śniegiem i wreszcie grad. Pierwszy raz w życiu cieszyłem się z tego ostatniego. Nie wyziębiał tak jak deszcz. Później wjechałem w chmury i przestało mieć znaczenie to czy pada, czy nie . Woda wdzierała się wszędzie. Droga zamieniła się w potok, choć nie robiło to wielkiej różnicy, bo i tak była fatalna. W końcu chmury się uniosły, już odetchnąłem z ulgą, gdy deszcz zaczął padać wielkimi kroplami. By odzyskać odrobinę sił i motywacji musiałem się posłużyć bronią ostateczną - piosenka "Wszystko ch..." Elektrycznych Gitar leciała na okrągło. Pomogło. Gdy po kilku godzinach nieco się rozpogodziło, uwierzyłem, że zdołam dotrzeć do celu. Właśnie wtedy przekonałem się, jak ważna jest wiara we własne siły. Od tego momentu "złapałem nieśmiertelność" - to moje określenie stanu, gdy przestaje się odczuwać zmęczenie, działa się automatycznie, wydaje się, że kolejne kilometry to tylko kwestia czasu. Po zmierzchu dojechałem do obozowiska w El Tatio. Ostatkiem sił rozbiłem namiot. To był mój pierwszy nocleg na takiej wysokości - 4300 metrów to już nie przelewki. Pierwszą myślą po przebudzeniu było: mate de coca. Chciałem nią poczęstować przypadkowych towarzyszy - Niemców, którzy poprzedniego dnia kilkakrotnie zatrzymywali się pytając, czy wszystko u mnie ok. Obawiam się, że słowo coca wystraszyło ich na dobre. Od tej pory unikali mnie jak ognia. Pewnie znaleźli wytłumaczenie dlaczego jakiś gość na rowerze pcha się w te odludne strony :)
W porannej mgle obejrzałem gejzery. Szkoda, że wspólnie z setką turystów, których o świcie przywiozły busy. Chciałem zostać tam dłużej, by w pełnym słońcu podziwiać piękne widoki. Niestety kończyły mi się zapasy wody i żywności. Na próżno szukałem możliwości zabrania się z którymś z busów. Nie podobała mi się wizja kolejnych godzin mozolnego brnięcia przez rozmyte, błotniste drogi. Chciałem przynajmniej najgorszy odcinek przejechać samochodem, tym bardziej, że miałem do przejechania szmat drogi. Zawiedziony ruszyłem do obozowiska. Gdy kończyłem się pakować nieopodal zatrzymał się pickup z chilijską rodziną. Zrezygnowany zapytałem czy mogą mnie podrzucić kilkanaście najgorszych kilometrów. Ku mojemu zaskoczeniu zgodzili się. Mimo kłopotów językowych dowiedziałem się, że źle znoszą wysokość. Zaproponowałem mate de coca. Ucieszyli się, ale odmówili -prawdopodobnie myśląc, że trzeba by ją dopiero przygotować. Dopiero gdy przy rozstaniu wyciągnąłem termos, prawie się na niego rzucili. Piły ją również dzieci, co upewniło mnie, że nie ma ona "dodatkowych" właściwości. Piękny poranek i nieoczekiwana pomoc poprawiły mi humor. Celem tego dnia było pustynne miasteczko Chiu Chiu. Liczyłem, że blisko 2000 metrów przewyższenia pozwoli łatwo pokonać prawie 100 kilometrów gór i pustyni. Zapowiadał się przyjemny dzień, w końcu wrócę do cywilizacji. Marzyłem o prysznicu, wygodnym łóżku i porządnym obiedzie. To wszystko się ziściło, ale... - w tym regionie jest zawsze jakieś "ale" - po kilkudziesięciu kilometrach górek otworzyła się przede mną przestrzeń Atacamy. Nie tylko przede mną, towarzyszył mi wiatr, który postanowił uprzykrzyć mi dzień. Wiało tak samo jak na zjeździe z Agua Negra, tylko tym razem nie miałem wspólnika. Przyszło mi samotnie walczyć z wzorcowym wmordewindem. Naprawdę ciężko było znaleźć w sobie siłę by jechać dalej. Prędkość spadała dramatycznie. Byłem dumny gdy w ostatnim zrywie udało mi się przekroczyć 10 km/h. Jakim szczęściem był zasłużony hotel, prysznic i wygodne łóżko... Zajadałem się lodami i myślałem sobie jakie piękne będę miał wspomnienia. A największe wyzwanie było jeszcze przede mną.
Z Chiu Chiu ruszyłem na północ, w kierunku granicy z Boliwią. Wszystko co było przedtem, było jedynie przedsmakiem pustyni. Już sam początek przyniósł wielki zawód. Liczyłem na asfalt - tak wynikało z mapy. Nic z tego, drogę pokrywała jakaś ubita masa - zapewne soli i dodatków. Zanim wjechałem na 3000 m. droga zamieniła się w tradycyjna szutrowa tarkę. Znowu max 10 km/h. Ale trzeba jechać dalej. W końcu dojechałem do Estacion San Pedro. Od początku sprawiało ponure wrażenie - najpierw cmentarz, później jakieś rozpadające się budynki. W końcu stacja kolejowa. Zatrzymałem się. Kilku robotników w pomarańczowych kombinezonach, pomarańczowych maskach na twarzach, wielkich czarnych okularach obserwowało każdy mój ruch. Przywitałem się. Hola! - odpowiedzieli. Zapytałem o sklep - nie ma. Mówili tylko o sklepie, ale wydaje się jakby mówili - tu NIC nie ma. Ludzie bez twarzy. Niesamowita scena. W końcu zapytałem o wodę, jeden z nich zrobił zapraszający gest. Świetnie! Znowu miałem zapas, na tym pustkowiu to najcenniejsza rzecz! Na pożegnanie przyjaźnie pomachaliśmy sobie rękami. Uciekałem z tego najbardziej ponurego miejsca na mojej trasie. Tylko wiatr czuł się tam dobrze. Piach drapał w gardle, zrozumiałem po co były te maski. Byle dalej stąd.
Powoli zacząłem się rozglądać za miejscem na nocleg. Wiatr wiał o dziwo w plecy - to rekompensata za poprzednie dni. W pewnym momencie usłyszałem warkot. Zatrzymałem się. Podjechali do mnie dwaj motocykliści. Niemcy. Okazało się, że od pół roku objeżdżają Amerykę Południową. Mówią, że słyszeli o mnie, o PL na tylnej sakwie. Rozmawialiśmy chwilę, dowiedziałem się, że jadą do Boliwii. Na pożegnanie życzyliśmy sobie powodzenia. Padły bardzo mile dla mnie słowa. Słowa uznania od ludzi, którzy tu niejedno przeżyli. Ruszyliśmy. Ku mojemu zaskoczeniu po kilku godzinach wrócili. Od karabinierów dowiedzieli się, że w Boliwii leje. Postanowili wiec ruszyć do Peru. Łatwo podejmują decyzje. Pożegnaliśmy się po raz drugi. Szukając noclegu wspinałem się coraz wyżej i wyżej. W końcu na wysokości 3800 m znalazłem opuszczone obozowisko. Kamienny mur świetnie chronił przed wiatrem. Idealne miejsce na nocleg. Musiałem tylko przenieść kilka kamieni, zrobić miejsce na namiot. Pod rzeczonymi kamieniami znalazłem niespodziankę. Początkowo nieruchome, po chwili całkiem żwawe skorpiony gorączkowo szukały schronienia. Nie powiem, że się ucieszyłem z tego towarzystwa. Ale czym one były przy codziennych kłopotach z wodą, burzach ścigających mnie każdego popołudnia i wietrze zabijającym wszelkie chęci na dalszy wysiłek? Samotnie przemierzając Atacamę i Andy człowiek szybko przywyka do niebezpieczeństwa, strach przestaje paraliżować, a wiara we własne siły pozwala przetrwać nawet najtrudniejsze chwile.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż